
Wieczór (pseudo) latynoski w Studio Buffo
W dzień moich 30-tych urodzin, tak jak sobie zaplanowałam już na początku roku, poszłam z mężem do teatru. Pierwszy raz od długiego czasu. Cała szczęśliwa, że w końcu znowu zasmakuję wysokiej kultury. Bilety kupione z miesięcznym wyprzedzeniem. Kocham musicale, więc w pierwszej kolejności sprawdziliśmy Buffo i Romę. W tym pierwszym, dokładnie 20 czerwca o 19, był wieczór latynoski. Idealnie! Czyżby? No właśnie nie…
Powody mojego rozczarowania
Na takich wieczorach (a w repertuarze są jeszcze bałkański, włoski, francuski, rosyjski czy japoński) byli już moi rodzice, stąd o nich wiedziałam i słyszałam same ochy i achy. Że częstują związanym z daną kulturą drinkiem. Że świetna zabawa. Już chyba czuć między wierszami, jak bardzo ostatecznie byłam rozczarowana, ale chcę dodać coś jeszcze.
Decydując się na wieczór latynoski gdzieś w głębi mnie wiedziałam, że będę musiała się skonfrontować z popularnym, mocno uproszczonym wyobrażeniem na temat tak dobrze mi znanej kultury. Jest jednak (niestety?) tak, że im bardziej coś rozumiemy, tym prawdziwszego i pełniejszego obrazu oczekujemy. Dlatego chociaż podświadomie wiedziałam, że zostanę uraczona raczej jakimiś ogólnikami i karykaturą tego, co idzie za słowem „latynoski”, mój zawód był jednak dość poważny. Częściowo dlatego, że wiązał się z teatrem, który bardzo szanuję. Natomiast najważniejszym powodem była stracona nadzieja na to, że może jednak nie wyjdę stamtąd z przekonaniem, że to jakieś jedno wielkie nieporozumienie. Niestety nie udało się tego uniknąć.
Mariachi w rytmie samby
Zaczęło się od „Livin’ La Vida Loca” Rickiego Martina. Wtedy przez myśl po raz pierwszy przeszły mi słowa: czyli jednak będzie tak, jak sobie to wyobrażałam – mocno komercyjnie i przewidywalnie. A mój mąż chwilę po tym powiedział (albo raczej krzyknął) mi do ucha: „albo pokocham to show albo je znienawidzę„.
Pomimo mojej pierwszej myśli, przyszła pora na piosenki, które ledwo co nawiązywały do Meksyku i Kuby. Bo przecież „Speedy González” ma wstawkę płaczącej Meksykanki, a „Rum and Coca Cola” tłumaczy jak przygotować Cuba Libre. Po angielsku, rzecz jasna. Czy to nie wystarczające, by włączyć te utwory do kanonu muzyki latynoskiej?
Potem pojawiła się emblematyczna „La Cucaracha” w wersji z marihuaną („porque no tiene, porque le falta marihuana que fumar”). Nie zabrakło meksykańskich sombrero i marakasów. Jednak hitem okazało się zmiksowanie tego utworu mariachi z brazylijską sambą. Wszystkiemu towarzyszył taniec półnagiego trio tancerek w strojach z karnawału w Rio, które zresztą pojawiały się tu i ówdzie podczas całego spektaklu. I nie powiem, utożsamianie kontynentu latynoamerykańskiego z golizną i pięknymi kobietami jest w moim odczuciu dość uwłaczające.
Banalnie i po angielsku
Było też kilka piosenek z kategorii banalna klasyka.
- „La Bamba” w wersji prawie że popowej,
- „Macarena”, czyli „Hiszpania czy Ameryka Łacińska – komu to robi różnicę,
- „Bésame mucho”, co do którego dodam dla jasności, że Cesária Évora pochodziła z Wysp Zielonego Przylądka należących do Afryki,
- „Ai se eu te pego” i nie czepiam się – Brazylia to część Ameryki Łacińskiej, tylko komercyjność i lekkość tego kawałka jakoś nie pasowała mi do teatralnej scenerii.
Było nawet „Cambio dolor”, ale tu z kolei melodii dorobiono polski tekst, a charakteryzacja śpiewających i tańczących przypominała, celowo oczywiście, zbiorowisko ziomków w dresach spod bloku.
Do skocznych utworów dopisać jeszcze należy „Mambo Italiano” w wykonaniu Nataszy Urbańskiej. Z kolei do klasyki dodałabym ponadto „María María” Santany, „Sway” czy 'Girl of Ipanema”. Przy takiej liczbie utworów po angielsku czas już chyba wysnuć jasne wnioski – muzykę latynoską znamy w Europie za sprawą Stanów Zjednoczonych. Osobiście, nie wiem czy się śmiać czy płakać. To taki paradoks tamtej części świata. Latynoska część kontynentu potrzebuje nośnika w postaci kraju, który ma przebicie. Odbywa się to jednak kosztem m.in. języka.
Buffo, tego ci nie wybaczę
To wszystko, z lepszymi i gorszymi momentami, przełknęłabym jako całość. Wszystko się jeszcze jakoś spina mimo, że wylałam już sporo jadu nad wyselekcjonowanymi utworami. Przykro mi jednak stwierdzić, że o najgorszym muszę dopiero wspomnieć. Jestem w stanie zaakceptować całe to stereotypowe spojrzenie, tę mieszankę z angielskim. Sprawa ma się jednak inaczej, gdy za każdym byle utworem o plaży albo o egzotycznie brzmiącym tytule chce się widzieć kulturę latynoską. Nie rozumiem, doprawdy, nie mieści mi się w głowie, że na wieczorze latynoskim można zaśpiewać…
- „Chałupy Welcome To” – wszak w tekście wymieniają Wyspy Galapagos!
- „Baja bongo”, bo, jak sam prowadzący powiedział: „nie wiem, co znaczy tytuł, ale przyznajcie Państwo sami, że brzmi bardzo latynosko”,
- „Tora tora tora” – śpiewany co prawda przez grupę o nazwie Numero Uno, jednak pochodzącą z Holandii i z choreografią stylizowaną na japońską.
Czy tylko ja nie widzę wyraźnego związku!?
żeby nie było, że tylko krytykuję
Nie chcę sprowadzać tego tekstu do samej tylko krytyki. Zostałam przecież mile zaskoczona znanym „Conga” Glorii Estefan, „Historia de un amor” Luisa Miguela na zakończenie czy widowiskowym „Libertango” z układem tanecznym mistrzów świata tańców latynoskich. Może to niewielki procent odpowiednio dobranych utworów (według moich kryteriów), ale doceniam go. Nie mogę za to złego słowa powiedzieć o spektaklu od strony artystycznej. To było prawdziwe show, z orkiestrą i śpiewem na żywo, z tańcem i kolorowymi strojami, z interakcją z publiką. Tego przecież oczekuje się od sceny. Dlatego powtórzę raz jeszcze: moje wcześniejsze żale wynikają ni mniej ni więcej jak z obowiązku skomentowania doboru repertuaru i jego adekwatności do nadanego im tytułu „latino”.
Bawi to, co znane
Wcale nie byłam zaskoczona tym, że publika śpiewała jak gdyby nigdy nic razem z artystami na scenie, żartowała z prowadzącym Januszem Józefowiczem, tańczyła „Macarenę” na swoich miejscach i reagowała salwą śmiechu na prymitywną prezentację z cycatymi golasami wyświetlaną podczas felernych „Chałup”. Podejrzewam, że sama świetnie bym się bawiła na każdym innym wieczorze kultury mi nieznanej.
Taka już jest prawidłowość, że żeby coś uznać za rozrywkę, dobrze, żeby nawiązywało do znanych nam rzeczy. Jestem przekonana, że wszyscy wyszliby z teatru jak mruki, gdyby, choćby z nie wiem jakim kunsztem, zaśpiewano, dajmy na to, żwawe merengue dominikańskie, meksykańską cumbię, coś z kanonu argentyńskiego rocka, jakieś kolumbijskie vallenato z tych wyjących czy peruwiańskie huayno. Same nieznane tytuły. Może publika dotknęłaby prowizorycznie duszy kontynentu latynoskiego, ale nie byłoby frajdy, po którą przyszli. A ja jestem w stanie to uszanować.
Kiedyś zerknęłam tylko na opis tego koncertu na stronie Buffo i jakoś od razu już poczułam, że to będzie tylko jakaś taka stereotypowa papka. A propo tego jak kulturę latynoską filtruje się przez angielski, przypomina mi to moje rozczarowanie, kiedy odkryłam, że wyczekiwany przeze mnie film z Javierem Bardemem i Penelope Cruz o Pablo Escobarze jest po angielsku. Byłam ogromnie podekscytowana myślą, że hiszpańscy aktorzy będą mówili z kolumbijskim akcentem, specjalnie zaczęłam oglądać filmiki z Escobarem i dziennikarką graną przez Penelope, żeby móc porównać i ocenić podobieństwo (haha) a tu nagle taki klops… Czytałam artykuł w którym sama Penelope mówiła, że długi walczyli o to, żeby ten film był po hiszpańsku i sami też byli podobnie podekscytowani tym, tak jak ja, ale kwestie marketingowo-zasięgowo-ekonomiczne niestety zadecydowały o tym, że film, żeby się sprzedał musi być po angielsku 🙁 Podobno mimo to próbowali przemycić kolumbijską melodię i akcent w angielskim, którym się posługiwali, ale jednak… Kolejne takie filmy to Duchy Goi albo Miłość w czasach zarazy (hehe, wszystkie z Javierem), też po angielsku, co boli, nie tylko ze względu na brak języka hiszpańskiego, ale też ze względu to, jak brzmi ten angielski w ustach aktorów hiszpańskojęzycznych.
Dzięki za Twój rozległy komentarz! To, o czym mówisz, to są niestety takie smutne kulisy świata rządzonego pieniędzmi, a pieniądze mają Stany :/ Ciekawe, że nawet aktorzy wywierali presję w tym względzie, nie ma się zresztą co dziwić! Wszystko to przypomina mi też przecież klasyki Disneya: Coco i Encanto. W tym drugim przecież większość (jak nie wszyscy) aktorzy z oryginalnego, angielskiego dubbingu robią też ten hiszpański. Temat rzeka…