
Oskarowa „Roma”, czyli Meksyk, jakiego nie znacie
Świadomość, że jakiś film dostał Oskara skłania mnie do myślenia o superprodukcji. Ale co rozumiemy przez superprodukcję? Dla mnie to efekty specjalne, śmigająca jak odrzutowiec akcja, podrasowane postaci. Błąd! To już któryś raz łapię się na tym, że po tego typu tytułach powinnam spodziewać się raczej rozwiązań przeciwnych do nowoczesnego kina lansowanego np. na Netflixie. A mimo to, to właśnie tam obejrzałam „Romę”, która z włoskim miastem dzieli tak naprawdę tylko nazwę.
Pierwsze wrażenie
Zmotywowana nagraniem podcastu na temat tego filmu razem z Piotrem Borowskim, wzięłam się za niego pewnego późnego wieczoru i – jak się okazało – nie była to najlepsza pora na taki seans. Dłużył mi się on niemiłosiernie, właśnie dlatego, że był przeciwieństwem płytko rozumianej superprodukcji. Pierwsza scena to ujęcie podłogi na swego rodzaju patio domu. Kafelki pokrywa woda, w wodzie odbija się samolot. Kolejne spłukanie podłogi, kolejna fala wody. Słychać odgłosy szorującego ją mopa. Jeszcze długo nie zobaczymy jednak niczego więcej. Gdy kamera w końcu pokaże, że to patio, to sprzątająca je dziewczyna pójdzie do łazienki. W tym czasie my, oglądający, będziemy patrzeć na pomieszczenie z zewnątrz czekając, aż Cleo skończy robić tam to, po co przyszła. A to wszystko w czerni i bieli.
Nie mogę więc powiedzieć, żeby film „Roma” mnie poraził od samego początku. Okazało się bowiem, że jestem rozleniwionym widzem, który patrzy na film jak na migającą reklamę. Klatka za klatką, bohaterowie podejmujący decyzje w błyskawicznym tempie, dynamiczna akcja, itd. Ostatecznie jednak mam kilka przemyśleń, którymi chcę się podzielić, a które wybrzmiały już w wyżej wspomnianym podcaście.
Escucha”05 – Roma 2018″ en Spreaker.Ile Meksyku w Meksyku?
Przez to wolne tempu filmu, ale też pokazanie bardzo dużej części scen w domu rodzinnym bohaterów, niełatwo dostrzec tu Meksyk, który znamy. To jeden z bardziej reklamowanych w Europie kierunków turystycznych Nowego Kontynentu. Pokazuje nam się go jednak jako pełen życia, wręcz zgiełkliwy, przepełniony kolorami. Tego w tej produkcji w ogóle nie ma! To duży kontrast, który zmusza to zastanowienia. Nie da się ukryć, że najbardziej meksykańskim elementem jest Cleo – służąca rdzennego pochodzenia, mówiąca w języku mixtec do swojej siostry. To od tej strony Meksyk rzuca się tu w oczy.
Nie da się w końcu nie wspomnieć o hiszpańskim meksykańskim, który da się podsłuchać choćby w słodkim, prostym akcencie Cleo. Widać go też w lokalnym słownictwie, które również wybrzmiewa tu i ówdzie:
- chamaco – meksykańskie określenie na chłopca
- pinche – przymiotnik w stylu „cholerny”, „pieprzony”
- escuincle – mało czułe określenie na dziecko, choć samo słowo pochodzi z náhuatl (itzcuintli) i oznacza psa
- estar con encargo – być w ciąży
- chinchin – wyrażenie, którym się komuś grozi w Meksyku
- ni madres – mnóstwo w tym kraju wyrażeń z madres, to akurat oznacza „niemożliwe”, „w życiu”
W ramach krótkiego wprowadzenia warto wspomnieć, że akcja filmu „Roma” dzieje się w latach 70. w Mieście Meksyk, w dzielnicy zwanej właśnie Roma. Przedstawia on wydarzenia fikcyjne, ale bazujące na wspomnieniach z dzieciństwa reżysera Alfonso Cuaróna i jego opiekunki, Libo Rodríguez, pochodzącej ze stanu Oaxaca. To właśnie jej wspomnienia są fundamentem dla całej historii. Nagrania miały miejsce rzeczywiście w Mieście Meksyk, choć, jak łatwo się domyśleć, prawie wszystko, co widzimy jest próbą odwzorowania miasta z tamtych lat na zasadzie ogromnego planu filmowego. Przedstawiony nam Meksyk był wtedy w swoim ważnym historycznie momencie, co widzimy w scenie protestów studenckich
Drugi plan
Wydawać by się więc mogło, że „Roma” to mało atrakcyjny film. Wolny, szaro-bury, Meksyku tu nawet w nazwie nie uraczysz. A jednak ma w sobie coś, co zmusza do myślenia, zakwestionowania tego, co znane, zerknięcia na drugi plan.
Ta produkcja pokazuje, jak można przeżywać odrzucenie przez męża, fakt, że dzieci są przywiązane być może bardziej do służącej niż do własnej matki oraz odczucia związane z niechcianą ciążą. Skupia się na detalach, które czasami zajmują za dużo albo za mało naszej uwagi. Bo nagle zdajesz sobie sprawę, że patio, które czyściła Cleo jest znów całe w psich odchodach, właśnie wtedy, gdy wyczekiwany ojciec rodziny wraca do domu. Parkowanie na ciasnym wjeździe irytuje go jak nigdy, gdy odwiedza dom, z którego chce uciec do innej kobiety. Z drugiej jednak strony, gdy skupiamy uwagę na biedzie dzielnicy, w której mieszka mało dojrzały wybranek Cleo, reżyser próbuje oderwać od tego nasz wzrok kierując go na wyskakującego z armaty cyrkowca. Scena porodu to kolejny taki przypadek – skupiasz się na płaczącej Cleo czy na ekspresowej akcji ratunkowej jej maleństwa? Drugie plany są tu bardzo ciekawym zabiegiem i skłaniają do przemyśleń.
Nie czarno-białe przesłanie
Są tu też w końcu pokazane emocje i relacje. Mamy tu rodzinę i jej służące. Jednak tak jak służąca dba o rodzinę, tak i rodzina dba o służącą. Gdy ta wyjawia, że jest w ciąży, zostaje skierowana do świetnej lekarki. Kiedy przychodzi pora kupić łóżeczko dla jej maleństwa, jedzie po nie razem z babcią dzieci, którymi się opiekuje. Gdy pomimo braku umiejętności pływania, wchodzi za dziećmi do wody, by im się nic nie stało, wszyscy ją przytulają i w empatii przyjmują zupełnie niezwiązane z sytuacją słowa. I chociaż film „Roma” jest czarno-biały, to jego przesłanie już takie nie jest. Bo Cleo nadal spędza sylwestra w gronie rdzennego pochodzenia służących, bo jej patrona się na nią wydziera, gdy sama ledwo kontroluje swój ból. W końcu, bo chociaż ogląda razem z rodziną film w telewizji, to nadal jest posyłana po coś do kuchni.
Bohaterowie są tu pokazani jak ludzie – żadne czarne charaktery w kontraście do postaci dobrych. Z każdego może wyjść jakiś demon i każdy może pokazać swoje pozytywne oblicze. Tak jak Cleo, która wyznała, że nie chciała, by jej dziecko się urodziło. A przecież w trakcie filmu wyrabiamy sobie o niej opinię jako o dobrotliwej, kochanej dziewczynie. Albo tak jak pan domu, którego oceniamy za porzucenie rodziny, a okazuje się martwić o Cleo, gdy spotyka ją w szpitalu.
Odpowiedni czas i nastawienie
Nie każdy film jest dla każdego, ani na każdy moment. Tak samo rzecz się ma z „Romą”. Warto wybrać sobie na nią inną część dnia niż wieczór. Pomimo wolnego tempa, dobrze będzie też raczej zostawić rozpraszacze typu popcorn na boku. Ten seans może być dobrą lekcją cierpliwości i uważności, pod warunkiem, że się na to nastawimy. Mam nadzieję, że mój wpis można uznać za takie właśnie wprowadzenie, dzięki któremu unikniecie niepotrzebnych rozczarowań. A jeśli szukasz inspiracji filmowych z rejonu Ameryki Łacińskiej, może zainteresuje Cię tekst o peruwiańskim filmie „Do zobaczenia”.