Oskarowa „Roma”, czyli Meksyk, jakiego nie znacie
Świadomość, że jakiś film dostał Oskara skłania mnie do myślenia o superprodukcji. Ale co rozumiemy przez superprodukcję? Dla mnie to efekty specjalne, śmigająca jak odrzutowiec akcja, podrasowane postaci. Błąd! To już któryś raz łapię się na tym, że po tego typu tytułach powinnam spodziewać się raczej rozwiązań przeciwnych do nowoczesnego kina lansowanego np. na Netflixie. A mimo to, to właśnie tam obejrzałam „Romę”, która z włoskim miastem dzieli tak naprawdę tylko nazwę.